2. Z
perspektywy czasu najbardziej dziwię się, że mnie to z naszego balkonu gór i Czarnego Potoku, odgradzającego blok
nie przerażało. Ten gęsty śnieg zasypujący wnętrze od nich. Każdy kolejny grzbiet górski zagarniał jak domino
czarnego lasu, samotność, zimno i wilki. Oczywi- nocny wiatr, którego początek znajdował się, jeśli wierzyć
ście wilki. Nawet jeśli już nie wyjące jak opętane, prognozie pogody, na Grenlandii czy nad północnym Atlanty-
to powarkujące i skamlące zza powyginanych pod ciężarem kiem, a koniec, co było widać gołym okiem, na naszej dostoj-
śniegu choinek. Zagrzebany w ciepłym czymś w rodzaju nie falującej mimo zamkniętych okien firanie.
śpiwora, upajałem się prowizorycznym dachem nad głową,
ledwie pyrkającym ogienkiem i także tym, że dookoła nie było – Powiedz mi, gdzie mogę znaleźć niedźwiedzie, bobry i inne
nikogo. I nie tylko dlatego, że w taką noc wszyscy śpią, ale też stworzenia, których skóry mógłbym spieniężyć?
ponieważ śpią daleko, albo może i bardzo daleko ode mnie. – Jedź cały czas prosto na zachód, a jak zobaczysz Góry Skali-
A tutaj, na łagodnym stoku, na skraju zawalonego drzewa- ste, skręć w lewo1.
mi jaru, u brzegów zamarzniętego leśnego oczka, wciśnięty
pomiędzy pnie, byłem zupełnie sam. Przypominałem sobie Nakryty od nowa kołdrą już tam dotarłem, leżąc wolny i bez
ostatnie ujęcie z Walki o ogień, czyli ten zmrok nad bezkresną strachu, jak pierwszy człowiek na długo przed wygnaniem.
plejstoceńską równiną i tylko jeden jedyny płomyczek mniej Dalszy bieg wypadków, można powiedzieć, był już przesądzony.
więcej w jej środku. I wyobrażałem sobie, że to właśnie ja,
w jakiś niewiadomy sposób pokonawszy nie kilometry czy Dużo światła, ciężkie powieki niechcące się otworzyć i plusk
ich setki, tylko lata i wieki. Doścignąwszy dzięki temu ciepłu, potoku Ciornej, sprawiającego wrażenie gotowego na poda-
które obezwładniało moje ciało, i wilgotnemu chłodowi cu- rowanie nam całej swojej zawartości w ten ciągle niemogący
cącemu nieprzerwanie moją twarz jakąś nirwanę. Dla której skończyć się dzień, podczas którego dane mi było poznać setki
ani pustkowie, ani śnieg, ani nawet te wilki nie były straszne. wróżb ukrytych w rybich wnętrznościach. Pracowicie wyry-
Która pochodziła właśnie od całego tego dogłębnego zespole- wałem im je z brzuchów z coraz większą i większą wprawą.
nia z otoczeniem i była na tyle podobna do snu, że w końcu Oczywiście, nie będąc w stanie nic z nich zrozumieć, jednak
zapadało się w niego, nie dbając o przebudzenie. Oczywiście, ufając moim towarzyszom. W końcu to oni dzielili w pewnym
o ile nie obudził mnie wcześniej głos matki, ciekawej, co ja sensie z tymi rybami miejsce pochodzenia. A patrząc, jak
robię pod tą świeżo wykrochmaloną kołdrą, albo na przykład taśmowo wyciągają jedną za drugą, jakby się z nimi umó-
głos Isaury, podejmującej decyzję o ucieczce do dżungli wraz wili, można było pomyśleć, że język też. Z drewnianej łódki
z innymi niewolnikami palącymi uprzednio swoje czworaki. przytwierdzonej na środku nurtu świstali kijkami z żyłką
Wtedy można było się oburzyć, że przecież nic nie robię, albo niczym batami, poganiając ukryte pod wodą stado. A ono
rzucić na chwilę okiem na tak zwany srebrny ekran, który posłusznie zdawało się robić to, czego sobie życzyli, i lądowało
rzeczywiście takim się wydawał. Zwłaszcza że w całym miesz- u ich stóp. W konsekwencji i u moich na brzegu. Ten dziwny
kaniu oprócz telewizora świeciły jeszcze tylko żółte ślepia stan przychodził nie tylko w chwilach, kiedy musieli prze-
leżącego w przedpokoju Maksa. Który będąc w psiej skali ode nieść się kawałek wyżej i następowała przerwa w dostawie.
mnie pewnie z pięć razy starszy, strzygł uszami, rozumiejąc Także pomiędzy jedną rybą a drugą, ruchem w lewo a ru-
o pięć razy lepiej niż ja potrzebę respektu należnego nie tylko chem w prawo, kolejnym pustym okiem, wachlarzem płetwy,
wilkom – to się rozumie samo przez się – ale nawet temu nie-
cichnącemu ani na moment szumowi idącemu od widocznych 1
Jeremiah Johnson, reż. Sydney Pollack, 1972.
autoportret 3 [28] 2009 | 5
3. kwileniem jakiegoś dużego ptaka, który się do nas przyczepił, na świecie tak zwanych Ketów, albo Ostjaków, albo Jugunów,
i każdą najmniejszą nawet rzeczą czy czynnością. Zlewającą albo Imbaków, wszystko jedno. Jak zwał, tak zwał, pomysłów
się w jakąś jedną, prześwietloną błękitnym niebem, rozjarzo- było na to wiele, w końcu nikt nie wiedział, jak właściwie,
ną słońcem, napompowaną masami niczym nieskrępowanego a oni sami najmniej. Co najwyżej mogąc się odnaleźć w Wi-
powietrza, zaduszoną zapachem nagrzanych roślin, wnętrz- kipedii obok sąsiadujących kiedyś z nimi także i w rzeczywi-
ności, kamieni, senność. Odnosiło się wrażenie, że tamci też, stości: Kottów, Assanów, Arinów, Baikotów, Pumpokolowów,
gdyby tylko nie machali wędkami, musieliby pokłaść się od Yuoghów (czytanych: juków). Którzy to już dali się uśpić na
tego na pokładzie. Wtedy, gdyby w końcu puściła kotwiczka, amen na przepastnym łonie tej rozciągniętej do niemożliwości
podryfowaliby meandrującą po lesie rzeczką w dół. Po kilku krainy, można powiedzieć – ich monstrualnej matki. Co całą
dniach, nie napotykając nikogo, wypłynęliby spokojnie na sze- swoją mocą chuchała na nich, dmuchała, aż w końcu zdmuch-
rokie wody Podkamiennej Tunguski, a po kilkunastu – w prze- nęła i ślad po nich zaginął lub, jak to jest czasem ujmowane,
pastne koryto Jeniseju. Na którego połyskującej, niebotycznie wymarli. Może dlatego, mimo że przejawiający niezdrową
rozległej tafli ich łupinka zaniknęłaby zupełnie, niewidoczna fascynację tym jednym zdaniem z przewodnika Kieża, Borys
z wysokich, szczelnie pokrytych lasem brzegów. Niewidoczna i Tatiana trzymali się, jak mogli, tej jedynej przyjaznej im
nawet dla Loni, ich pobratymca, który akurat popatrywałby rzeczki. Ciorna jest dobra, Ciorna jest najładniejsza, Ciorna
ze skarpy i mówił: najrybniejsza, po Ciornej najłatwiej się pływa, powtarzali,
wywijając wędkami na oko dalecy od wyginięcia. I może
– Jestem jebany ostatni Mohikanin. dlatego żadne z nich nigdy w życiu nie wpłynęło i nie wpłynie
na Ljebierze ani na żadną inną, których po sąsiedzku było co
I mimo że unoszeni na łódce dalej i dalej, Kieża, Borys i Ta- najmniej kilka.
tiana byli dowodem, że nie do końca. To i tak ani jego, ani ich
nic by to pewnie nie obchodziło. – A kakaja chuj raznica? – powtarzał w domu Włodzimierz Le-
dowski, rosyjski mąż siwej Tatiany. Zdawało się wtórować mu
– A bądź se – pomyślałby tylko Kieża do akompaniamentu niebo, las i cała ta ogromna ziemia gotowa swoją nieskończoną
dobiegającej z ciemniejącego już brzegu gitary, na której lubił masą wchłonąć każdą, nawet najdziwniejszą nację, pogubić ją
w takie piękne wieczory pogrywać Lonia. Odprowadzając ich w sobie, uśpić i po cichu wymazać z powierzchni ziemi. Ale ja
tak bezwiednie w siną dal. Po drodze, ku której, nad czym w duchu przyznawałem rację tym, było nie było, protoazjatom,
z kolei ubolewałby gorzko Borys, nie wybudowano ani jednego pierworodnym tej akurat krainy, bliskim krewniakom Indian
mostu do przepłynięcia popod. Na przestrzeni tych setek amerykańskich, których tak w dzieciństwie szanowałem. Choć
tysięcy kilometrów, tak przecież bogatych w zbiorniki wodne nie miałem wzdłuż całego Czarnego Potoku pozakopywanych
wszelkiego rodzaju. puszek z bezgranicznie słodkim skondensowanym mlekiem, tak
jak oni mieli wzdłuż swojej Ciornej. Od ujścia do Podkamiennej
– Jesteśmy narodem na granicy wymarcia – zacytowałaby Tunguski, aż po źródło, nie wiem iledziesiąt kilometrów wyżej.
w myślach przywieziony przeze mnie przewodnik turystyczny Ani butelek z piwem w zacisznych starorzeczach. To i tak nie
Tatiana i uśmiechnęłaby się lekko. A cichy chichot przebił- raz, zasładzając się tym mlekiem z jagodami, dzikimi porzecz-
by się na chwilę przez plusk spokojnie płynącej wody, jakby kami lub chlebem, wyobrażałem sobie, że to na brzegu Czar-
reszta czytała w jej myślach. Tysiąc stu trzynastu pozostałych nego Potoku siedzę i to jego wieczorami słucham zagrzebany
autoportret 3 [28] 2009 | 6
4. w kołdrę. I nie powiem, pomagało to zasnąć mniej więcej bez dryndającego przez tajgę starodawnego towarowego. Następna
lęku, pośrodku liczącej podobno trzy i pół miliona kilometrów stacja, miejsce narodzin Chana. Ten by to oczywiście zwąchał,
kwadratowych wyżyny. Jak też i świadomość, że tak naprawdę bo choć stary, ślepy i ile mu tam jeszcze czasu zostało, to zwi-
każda z setek wijących się po niej wzdłuż i wszerz rzek, nie nąłby uszy w trąbkę i zawzięcie przebierałby łapami, zwłasz-
wiadomo nawet, na jak opuszczoną i niczyją by wyglądała na cza tylnymi, coraz widoczniej bezwładnymi.
mapie, była czyjąś Ciorną. I że cała ta tak zwana dziewiczo-
-dzika kraina jest nautykana skondensowanym mlekiem jak – Przyjazd planowany wieczorem, postój dwa dni – zaśmiałby
ciasto rodzynkami. W ten sposób akurat w przypadku Ketów vel się do siebie Nikita. – A tobie dość już będzie – dodałby w du-
Ostjaków vel Imbaków vel etc. można było odnieść wrażenie, że chu, patrząc na psa.
wyrównała się właśnie odwieczna nierówność dotykająca tych
niegdyś łowców i zbieraczy. Nierówność zaistniała od czasu, kie- Akurat tyle czasu, żeby renifery wyjadły, co wyjadły, i roz-
dy pojawili się cholerni tak zwani pasterze i łowcy, Ewenkowie tuptały resztę. Ścieżka raz wydeptana w wiecznie wilgotnym
vel Tunguzi vel Oroczeni vel etc. Ze swoimi ruchomymi puszkami mchu pozostaje widoczna długo. Wydeptywana od nie wia-
skondensowanego mleka, dającymi dodatkowo mięso, skóry, domo jak dawna, robi się czarna. Nie sposób zabłądzić. Tutaj
transport i poczucie wyższości nad wszystkimi innymi. Zwłasz- prowadziła najpierw wzdłuż brzegu Ciornej, ale kawałek dalej
cza to ostatnie, o co na dobrą sprawę, biorąc pod uwagę wzrost zakręcała w głąb lasu, podnosiła się na szczyt wzniesienia,
Ketów, aż się prosiło. Oczywiście koniec końców, z powodu opadała i podnosiła znowu. I tak stokroć po stokroć razy. Obok
wielu wad renifery nie wytrzymały konkurencji z przemysłem czaszki niedźwiedzia zabitego pięć lat temu, drzewa na opał
spożywczym. z zeszłej wiosny, kikuta po gałęzi, co zraniła renifera i dziadek
ją ściął, zawieszonej na drzewie trumny dziadka, zakopanej
– Guza tylko szukają – powiedział Kieża, patrząc sceptycznie skrzynki wódki, piły motorowej w worku pod konarem, bębna
na pokryty smakowitymi porostami brzeg Ciornej. – Włóczą cicho sza schowanego pod drzewem przed wielką wojną oj-
się, gdzie chcą, jak kraj długi i szeroki. Raz tu, raz tam. Bywa, czyźnianą, kilograma cukru pod kamieniem, paczki gwoździ,
że się ich spotyka. ciepłych butów, żeliwnego pieca, nory, gdzie co roku jest parę
wilcząt do wyjęcia, i szczęśliwego miejsca. Urikit, Higolorkit,
– Nie mam czasu – pomyślałby Nikita, poganiając swoje Menejen, Njengnierkit. Postój letni, postój jesienny, postój
dwadzieścia pięć głów długą, niedawno wystruganą z bia- zimowy, postój wiosenny. Na którym, przynajmniej z per-
łego drewna laską. Machnąłby tylko tym na łódce, a oni by spektywy świeżo urodzonych reniferów, wszystko zaczyna się
mu niechętnie, co by zauważył, odmachnęli. I pewnie do od nowa. To, co wydarzy się potem, będzie już tylko perma-
tego by się ograniczyli. Bo Nikita, będąc nieformalnym, jak nentnym déjà vu z tego pierwszego roku. Każdy postój będzie
wszystko u nich, szefem tej, można powiedzieć, karawany, witał tak samo ustawionymi żerdziami namiotu, gotowymi
miałby nadzieję, że uda się dotrzeć na kolejny postój o jakiejś do pokrycia brezentem, wygasłym paleniskiem, trójnogiem,
rozsądnej porze dnia. Z podziurawionego, przywiązanego do ogrodzeniem. Elipsa, trzydzieści kilometrów na szerokość,
kija baniaka ciągnęłaby się chmura białego dymu, w której dwieście pięćdziesiąt na długość. A jakże, znalazł się i taki, co
z wyciągniętymi do przodu chrapami, gęsiego truchtałyby to zmierzył2. Wystarczy na całe życie.
wyliniałe renifery. Pomagało na komary, ale gdyby czasami
Nikita spojrzał za siebie, czułby się jak maszynista jakiegoś 2
M. G. Turov, Chozjajstvo Èvenkov taežnoj zony srednej Sibiri, Irkutsk 1990.
autoportret 3 [28] 2009 | 7
5. – Dawno i nieprawda. Widziałeś ostatnio jakiegoś? – powie- jak budzika, tak jak uciekającego po stole karalucha, tak jak
dział Borys, mrużąc oczy od wiatru miotającego jego czarny- czającego się w kącie telewizora i nawet oberwanej zasłony. Nim
mi włosami na wszystkie strony. – Pozżerali swoje renifery zasnął, podziękował jeszcze w duchu pradziadkowi Dymitrijo-
i teraz wielkie gówno mają, a nie renifery. wi Nikołajewiczowi, dziadkowi Dymitrijowi Dymitriewiczowi
i ojcu, Nikołajowi Dymitriewiczowi za Nelkę, której obnażone
Drewniana łódka zsuwała się z ulgą w dół Ciornej, popędza- piersi tak ładnie unosiły się i opadały w półmroku obok.
na od czasu do czasu motorkiem, bo siwa jak gołąbek Tatiana
musiała zdążyć do pracy. I tak jej się udało pozamieniać z ko- The woods are lovely, dark, and deep,
leżanką, że wyrwała tych kilkanaście dni. Coraz krótszych, bo But I have promises to keep,
pełnia lata już dawno minęła i teraz wszystko, tak jak ta łódka And miles to go before I sleep,
do domu, zmierzało do swojego naturalnego stanu, zimowe- And miles to go before I sleep3.
go – można powiedzieć – uśpienia. Zapas ryby jest albo będzie
w całości za niedługo. Jakieś tam warzywa udało się wyhodować Klepałem, zsuwając się z opadającego na łeb na szyję, pokry-
w ogródku, ale ziemniaki marne i mało. Lepiej, żeby nie trzeba tego gęstym jodłowym lasem zbocza. Od nowa i od nowa, i od
było kupować przywożonych, bo będą kosztowały jak złote. nowa. Na szeptanego, na Szekspira, na przedrzeźniacza, na lata
Rzeka zamarznie, helikoptery uziemią zamiecie i opady, zaspy dwudzieste, na romantyka, na poważnie. Kopny śnieg bryzgał
zatrzymają dalekobieżne ciężarówki na zamarzniętych bagnach naokoło. Spomiędzy setek aksamitnych pni widać już było
na długie tygodnie. Noga Ledowskiego znowu zacznie boleć. w dole Czarny Potok i za nim bloki. Tam, gdzie kończył się las,
Dojadła jej suka Sybir. Ona chce ciepłego mieszkania pod Kra- ciężki cień zerwał się i pognał w przeciwnym kierunku, pod
snojarskiem, które gdyby nie te pięć zaginionych lat, należałoby górę i w głąb. Trzeba było mocno osadzić Maksa za najeżony
się jej oficjalnie na mocy ustawy o przenoszeniu emerytów na kark, tak że niemal zarył charkotliwie w zaspę. Przytknąłem
południe. Wiek już byłby z naddatkiem. Czas najwyższy. twarz do pachnącego śniegiem futra i trzymając go wciąż ile sił,
wyrecytowałem wolno i wyraźnie do nastawionego uszyska:
– Uczucie jakbym się roztopił i mnie w ogóle nie było – pomyślał
ostatnią myśl przed zaśnięciem Lonia. Leżał na pryczy, w bla- The woods are lovely, dark, and deep,
szanym pudle z jakiegoś wojskowego grata, wciśniętym pomię- But I have promises to keep,
dzy brzeg a skarpę. Kolorowe motorówki wyciągnięte na brzeg And miles to go before I sleep,
już spały, przyszła kolej i na dozorcę. Choć w ten drugi brzeg And miles to go before I sleep.
i przewalające się po jego stronie zachodzące czernią morze lasu
można patrzeć i patrzeć. Nie ma to jak tłusty blask potężnego Potem powtórzyłem to jeszcze raz do siebie, raz do wysokiego
Jeniseju. Nie ma to jak cisza u stóp milczącego kolosa. Dudnił modrzewia, raz do zawalonej chałupy, raz do potoku i już otrze-
diesel przechodzącej nocą barki. Oddech wstrzymuje się sam. pując buty na osiedlowych uliczkach, jeszcze raz do siebie.
– Gdzie ja jestem? – zerwał się Nikita. Psy szczekały, przez
okno widział miękko padający śnieg. Uliczna latarnia świeciła
3
R. Frost, Stopping by Woods on a Snowy Evening, [w:] tegoż, 55 wierszy,
red. S. Barańczak, Kraków 1992. W wolnym tłumaczeniu autora: Te lasy są
mu prosto w oczy. Skrzypiąc wszystkimi sprężynami wersalki, głębokie, cudowne i ciemne / Ale czekają obietnice do dotrzymania / I zanim
przekręcił się na bok. Tego miejsca nie było w słowniku. Tak zasnę, wiele mil do pokonania / I zanim zasnę, wiele mil do pokonania.
autoportret 3 [28] 2009 | 8